Na śniegu ... gdzie od zimna dłonie parzą...
Gdzie inne światy, mi i Tobie... się wciąż marzą...
Klęczała ona...
W sukni białej jak prześcieradło,
Kata żona -
Takie brzemię na nią spadło...
Klęczała, a jej oddech rwał się z każdym uderzeniem topora,
Patrzyła jednak dumnie - na wprost -
Była wszak żoną potwora...
W łonie nosiła od kilku tygodni
Owoc swojego płaczu i jego spuszczonych spodni...
Ściskała w ścierpłej dłoni chustkę poczucia winy,
Ignorowała uparcie, tłuszczy krzyki i drwiny...
Mąż jej, diabelnie oddany swej profesji,
Dumnie dzierżył topór, gdy jej brata nieśli,
Naprężył mięśnie i gładko i płynnie
Pozbawił ciało głowy, zbyt szybko, zbyt zwinnie...
Było wszak wiadomo, że szkło niesprzątane
Przetnie czyjąś skórę, przy śniadaniu, nad ranem,
Tak jak pewne były wschody i zachody słońca;
Nie może być początku bez nadchodzącego końca.
Jej początek, wraz z ostatnim oddechem jej matki
Miał jak najgorsze na zakończenie zadatki
I choć w jej stalowych oczach nie widać było strachu
Jej ręka, nie jednemu, wskazała drogę do piachu.
...
Teraz na śniegu ... gdzie od zimna topnieją spojrzenia,
Klęcząc w ciszy, chowała swoje marzenia...
Licząc na upadek, który nigdy nie miał się wydarzyć,
Pozwalała krwi zamarzać, wiatrowi - parzyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz